niedziela, 27 stycznia 2013

od Łykendu po Leningrad

L jak lenistwo. Z tym właśnie staram się walczyć. Takie mam postanowienie by znów zacząć jakoś w miarę systematycznie uczestniczyć w wydarzeniach kulturalnych. W czasie studiów było to na porządku dziennym - koncerty, kino, teatr itp. Odkąd człowiek zaczął pracować zaczęło mu się również nie chcieć wielu rzeczy. Martwi mnie to trochę, bo przecież nie jestem aż taka stara by zgnuśnieć w domu. A kiedy już się na coś wybiorę, to oczywiście jestem przeszczęśliwa z tego powodu i obiecuję sobie, że już nigdy więcej lenistwa w tym temacie... i dzieje się tak do momentu następnego planowanego wyjścia, bo znów się nie chce... i trzeba wsiąść w auto lub pociąg i jechać... a to taka wielka wyprawa... a tak mi się przecież nie chce. Na szczęście pojawiają się u mnie myśli, że wypada się tu czy tam pojawić, że mam niedosyt teatralny czy koncertowy - więc to mnie ratuje od przyklejenia się do fotela i cofania się w rozwoju :)
I na ten przykład pojawiłam się w czwartek na koncercie Czarnego Nosala w "Łykendzie" :) Kto mnie zna ten wie, że klub ten to kawał mojego studenckiego życia - jedyna knajpa we Wrocławiu w której zawsze się czułam jak u siebie. Koncert jak koncert. Znam owych panów od lat, więc wiedziałam czego mogę się spodziewać. *Dla ludzi mało obeznanych w temacie - panowie: Darek Czarny i Rafał Nosal są z kręgu krainy łagodności, także zarówno muzyka jak i treści są miłe i przyjemne dla ucha.* Koncert jak najbardziej pozytywny. A do tego spotkało się kilkoro znajomych, których widuje się rzadko, więc wieczór oceniam sympatycznie i sentymentalnie. Poniżej twórczość owych, o których była mowa:

Dzień później moje nogi poniosło do CS Impart na spektakl Teatru Piosenki "Leningrad". Przedstawienie to, to połączenie groteskowej komedii, dramatu i koncertu punkowo-rockowego ! :) Niezła mieszanka wybuchowa. Występujący tam Mariusz Kiljan i Tomasz Mars śpiewają piosenki rosyjskiej grupy Leningrad. A wszystko to opowiada o beznadziei życia, o systemie, chęci wolności, miłości i hulaszczym trybie życia :) Ten hulaszczy tryb życia to się przeniósł chyba nawet na widownię, bo co niektórych podniosło z siedzenia. Pan koło mnie tak mocno angażował się w spektakl, że gestykulował wraz z aktorami. Nie wspominając o tym, że znał przynajmniej refren każdej piosenki, którą celebrował zapijając czymś magicznym z piersiówki.
Generalnie przy dwóch bisach ludzi wyrwało z siedzeń i zrobiła się atmosfera niezłego koncertu. Polecam !!

piątek, 18 stycznia 2013

31/1

Nigdy nie przywiązywałam większej uwagi do Sylwestra - tak celebrowanego przez niektórych. Bliższe mi zawsze były imprezy w domu czy w knajpie, niż jakieś szykowne bale i posiadówy za eleganckim stołem z jeszcze bardziej eleganckimi ludźmi. Nie staję na głowie by ten wieczór był jakoś mocno wyjątkowy, zwłaszcza że czasem w ciągu roku zdarzały się po stokroć lepsze imprezy, które wryły się mocno w pamięć i chciałoby się je powtarzać. To, co zdarzy się w ostatnim dniu roku zostawiam często przypadkowi i spontanicznym decyzjom. Po części w taki oto sposób trafiłam na mojego Sylwestra życia w 2002 roku, który to zapoczątkował cały szereg zmian i przyniósł mi masę różnych przeżyć na kolejne długie lata... do dziś. Wtedy to pojechałam na 4 dniowy spęd ludzi kompletnie mi nieznanych, w miejsce również obce - Grotniki koło Łodzi. Lekkie szaleństwo nastolatki, która teraz już jako osoba dorosła uważa to za najlepszą decyzję w jej życiu. I to właśnie od Grotnik zaczęła się moja przygoda m.in. z Bieszczadami, Aniołami, Rozsypańcem i ... grzędą :):) Dzięki tym zdarzeniom poznałam fantastycznych ludzi, których kocham miłością najpierwszą !:) Między innymi tych u których spędzałam ostatnie Sylwestra. Tym razem Poznań i zupełnie inny rodzaj imprezy niż w Grotnikach. Spotkanie kameralne, atmosfera rodzinna, gry planszowe lub głupawkowe, puzzle, niezapomniany i rozczarowujący Avatar w kinie itp. :) To jest specyficzna impreza, która jest u mnie zarezerwowana tylko dla ekipy Rzaby i Meka :):) Mają oni na nią wyłączność :) hehehe
Przypomniało mi się właśnie, że kiedyś zdarzyło mi się popełnić też koniec roku gdzieś między Namysłowem a Opolem w stadninie koni ! Tak, zaliczam to do dziwnych imprez :):) Ale to już zupełnie z innymi ludźmi. 
W roku 2012 natomiast osiadłam w domu i miałam u swego boku Gośkę, więc Sylwester nie był z Dwójką tylko we dwie :):) Uwielbiam, kiedy pewne chwile nie mijają szybko, tylko trwają trochę dłużej - wtedy jest szansa tym wszystkim się bardziej nacieszyć. Gocha dała mi tę radochę, bo została u mnie 2 dni. Dlatego zdążyłyśmy  trochę się pośmiać, ponudzić, pogadać, pograć w marchewki, skoczyć na lody z Sabiną i mieć siebie dość :P Ale przegadać całą noc ( bo przecież wtedy są najlepsze tematy do rozmów) i pójść do pracy nie przesypiając minuty (ja) - uważam za bezcenne....